30 marca 2010

2


Warszawa Listopad 2007. 
  
Piątek... 
  
Niemiłosierny budzik zaczął  brzęczeć o  godzinie 4:30. Julian za czterdzieści minut miał tramwaj do sortowni Spółki Kurierskiej z o.o.  „Nie wstaję”  pomyślał. Niestety, musiał. Dzisiaj miał pracę w terenie. Ale nie z tego powodu zapowiadał się ciężki dzień. Po pracy musiał pojechać do urzędu meldunkowego, potwierdzić dokumenty, później do urzędu spisu ludności aby potwierdzić pochodzenie, do szpitala po metrykę urodzin  i dalej do jeszcze kilku instytucji mających potwierdzić jego tożsamość i majątek, wliczając w to sądy, kościoły i tak dalej. 
 Do mieszkania przez niezasłonięte okno wlewało się pomarańczowe światło lamp ulicznych. Julian  zmusił się do ruchu ręki aby wyłączyć budzik, później zmusił nogi do wstania, a ciało by ruszyło się do łazienki.  Odruchowo włączył radio, z którego dowiedział się, że: będzie dzisiaj padać, odnaleziono psa, który pogryzł wczoraj dziecko, afera rządowa trwa dalej, terrorysta wysadził się na rowerze…
-I co jeszcze,  rozbił się samolot?  Czy może… Matko, znowu gadam sam do siebie? – stwierdził.  Zaparzył kawę, przygotował śniadanie i kanapki do pracy. Tymczasem w radiu zaczęli puszczać muzykę motywującą do wstawania. 
Zdecydowanie zespół  Eye For An Eye1  i piosenka „W  Tłumie” się do tego nadawała. W końcu  Julian wyszedł z mieszkania.  Było zimno, w końcu trwał listopad.  Tramwaj przyjechał nawet punktualnie. O tej porze nie było tłoku, więc przeprawa przez Warszawę nie była tak zła jak powrót do domu. Budynek, w którym pracował Julian, nie był duży. Dwa piętra i magazyn sortowni, na parterze sortownia, na piętrze biura. 
O godzinie  szesnastej skończył pracę.  Rozejrzał się, spoglądając na opadające z wolna brązowe i żółte liście. Z oddali dochodził zapach palonych liści z okolicznych ogródków działkowych, a ciężkie krople zaczęły spadać z nieba. 
Minęła co najmniej godzina, kiedy rozpadało się na dobre. Julian, będąc już w tramwaju, mknął przez brudne miasto do urzędów i sądów. Zza odległych budynków powoli wyłaniał się Urząd Miejski, w którym znajdowały się mniejsze oddziały.  Julek wysiadł z tramwaju prosto na zimny, listopadowy deszcz.  Wszedł do ciepłego wnętrza budynku,  odnalazł odpowiedni oddział i tam się skierował. 
- Czyli chce pan sprawdzić czy ten akt notarialny jest pana? - Zapytała niemiła pani w okienku. 
-Tak.
-To dziękuję. 
-Chwileczkę!  Przecież nie jestem właścicielem tego domu, nie mam wuja o nazwisku Gotard, i co więcej  moja mama, a tym bardziej ojciec nie ma brata!  
-Panie, ja mam ciężki dzień i nie zawracaj pan głowy jakimś  badziewiem. - Niemiła pani była jeszcze bardziej niemiła. 
-Ale ja nie zawracam! – krzyknął. Bardzo  niemiła pani spojrzała kolejny raz na akt notarialny
-Jest napisane w akcie, że właściciel działki na której znajduje się dom to  Julian Gramski, na dowodzie widnieje takie samo nazwisko, nazwisko matki zgadza się z drugim członem nazwiska pana „wuja”. Co za tym idzie, jest pan właścicielem wyżej wymienionego domu. 
A jeśli chodzi o autentyczność dokumentu, to muszę pana zmartwić, jest prawdziwy.
 -Dziękuję! - niemiła  pani przewróciła oczami i gapiła się,  aż Julek opuści jej stanowisko. Zatem jeszcze tylko pięć okienek.  I kuria. „Może przed dwudziestą drugą będę w domu,” pomyślał.  Wbrew pozorom najwięcej czasu zajął mu nie dojazd, lecz użeranie się z coraz to bardziej niemiłym personelem  urzędów. W szpitalu  i kościele poszło szybko. Kuria z łatwością odnalazła dane i faktycznie Julek był w domu przed dziesiątą.  Wszedł do windy, gdzie spotkał równie miłą co urzędnicy, sąsiadkę  spod numeru 60.  Po krótkim kazaniu o tym,  jak to Pani Sąsiadka nie mogła kupić zwykłych pomidorów, tylko musiała kupować te większe, a następnie…
 I tu się winda zatrzymała. Julian z wielką ulgą wszedł do swojego mieszkania. Widok z okna  był  „dla odmiany” tak samo ponury jak rano.  Chwycił za telefon, zadzwonił do swojego przyjaciela Andrzeja  i opowiedział mu o wszystkim. 
-Tak,  za jakieś trzy tygodnie sprawdzą resztę…  Nie wiem, nie mam pojęcia… Matka twierdzi że nie miała brata, ale potwierdziła, że dziadkowie zniknęli  w tajemniczych okolicznościach… Nie wiem, jeżeli to wszystko faktycznie jest moje, to wreszcie wyjadę z tego miasta…  Nie wiem… Może… Cześć. 
Koniec rozmowy trochę poprawił humor Juliana. Dzień był męczący, więc szybko zasnął. Pozostawała jeszcze tajemnicza kartka zapisana dziwnymi znakami….

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz