Warszawa Listopad 2007.
Piątek...
Niemiłosierny budzik zaczął brzęczeć o godzinie 4:30. Julian za czterdzieści minut miał tramwaj do sortowni Spółki Kurierskiej z o.o. „Nie wstaję” pomyślał. Niestety, musiał. Dzisiaj miał pracę w terenie. Ale nie z tego powodu zapowiadał się ciężki dzień. Po pracy musiał pojechać do urzędu meldunkowego, potwierdzić dokumenty, później do urzędu spisu ludności aby potwierdzić pochodzenie, do szpitala po metrykę urodzin i dalej do jeszcze kilku instytucji mających potwierdzić jego tożsamość i majątek, wliczając w to sądy, kościoły i tak dalej.
Do mieszkania przez niezasłonięte okno wlewało się pomarańczowe światło lamp ulicznych. Julian zmusił się do ruchu ręki aby wyłączyć budzik, później zmusił nogi do wstania, a ciało by ruszyło się do łazienki. Odruchowo włączył radio, z którego dowiedział się, że: będzie dzisiaj padać, odnaleziono psa, który pogryzł wczoraj dziecko, afera rządowa trwa dalej, terrorysta wysadził się na rowerze…
-I co jeszcze, rozbił się samolot? Czy może… Matko, znowu gadam sam do siebie? – stwierdził. Zaparzył kawę, przygotował śniadanie i kanapki do pracy. Tymczasem w radiu zaczęli puszczać muzykę motywującą do wstawania.
Zdecydowanie zespół Eye For An Eye1 i piosenka „W Tłumie” się do tego nadawała. W końcu Julian wyszedł z mieszkania. Było zimno, w końcu trwał listopad. Tramwaj przyjechał nawet punktualnie. O tej porze nie było tłoku, więc przeprawa przez Warszawę nie była tak zła jak powrót do domu. Budynek, w którym pracował Julian, nie był duży. Dwa piętra i magazyn sortowni, na parterze sortownia, na piętrze biura.
O godzinie szesnastej skończył pracę. Rozejrzał się, spoglądając na opadające z wolna brązowe i żółte liście. Z oddali dochodził zapach palonych liści z okolicznych ogródków działkowych, a ciężkie krople zaczęły spadać z nieba.
Minęła co najmniej godzina, kiedy rozpadało się na dobre. Julian, będąc już w tramwaju, mknął przez brudne miasto do urzędów i sądów. Zza odległych budynków powoli wyłaniał się Urząd Miejski, w którym znajdowały się mniejsze oddziały. Julek wysiadł z tramwaju prosto na zimny, listopadowy deszcz. Wszedł do ciepłego wnętrza budynku, odnalazł odpowiedni oddział i tam się skierował.
- Czyli chce pan sprawdzić czy ten akt notarialny jest pana? - Zapytała niemiła pani w okienku.
-Tak.
-To dziękuję.
-Chwileczkę! Przecież nie jestem właścicielem tego domu, nie mam wuja o nazwisku Gotard, i co więcej moja mama, a tym bardziej ojciec nie ma brata!
-Panie, ja mam ciężki dzień i nie zawracaj pan głowy jakimś badziewiem. - Niemiła pani była jeszcze bardziej niemiła.
-Ale ja nie zawracam! – krzyknął. Bardzo niemiła pani spojrzała kolejny raz na akt notarialny
-Jest napisane w akcie, że właściciel działki na której znajduje się dom to Julian Gramski, na dowodzie widnieje takie samo nazwisko, nazwisko matki zgadza się z drugim członem nazwiska pana „wuja”. Co za tym idzie, jest pan właścicielem wyżej wymienionego domu.
Piątek...
Niemiłosierny budzik zaczął brzęczeć o godzinie 4:30. Julian za czterdzieści minut miał tramwaj do sortowni Spółki Kurierskiej z o.o. „Nie wstaję” pomyślał. Niestety, musiał. Dzisiaj miał pracę w terenie. Ale nie z tego powodu zapowiadał się ciężki dzień. Po pracy musiał pojechać do urzędu meldunkowego, potwierdzić dokumenty, później do urzędu spisu ludności aby potwierdzić pochodzenie, do szpitala po metrykę urodzin i dalej do jeszcze kilku instytucji mających potwierdzić jego tożsamość i majątek, wliczając w to sądy, kościoły i tak dalej.
Do mieszkania przez niezasłonięte okno wlewało się pomarańczowe światło lamp ulicznych. Julian zmusił się do ruchu ręki aby wyłączyć budzik, później zmusił nogi do wstania, a ciało by ruszyło się do łazienki. Odruchowo włączył radio, z którego dowiedział się, że: będzie dzisiaj padać, odnaleziono psa, który pogryzł wczoraj dziecko, afera rządowa trwa dalej, terrorysta wysadził się na rowerze…
-I co jeszcze, rozbił się samolot? Czy może… Matko, znowu gadam sam do siebie? – stwierdził. Zaparzył kawę, przygotował śniadanie i kanapki do pracy. Tymczasem w radiu zaczęli puszczać muzykę motywującą do wstawania.
Zdecydowanie zespół Eye For An Eye1 i piosenka „W Tłumie” się do tego nadawała. W końcu Julian wyszedł z mieszkania. Było zimno, w końcu trwał listopad. Tramwaj przyjechał nawet punktualnie. O tej porze nie było tłoku, więc przeprawa przez Warszawę nie była tak zła jak powrót do domu. Budynek, w którym pracował Julian, nie był duży. Dwa piętra i magazyn sortowni, na parterze sortownia, na piętrze biura.
O godzinie szesnastej skończył pracę. Rozejrzał się, spoglądając na opadające z wolna brązowe i żółte liście. Z oddali dochodził zapach palonych liści z okolicznych ogródków działkowych, a ciężkie krople zaczęły spadać z nieba.
Minęła co najmniej godzina, kiedy rozpadało się na dobre. Julian, będąc już w tramwaju, mknął przez brudne miasto do urzędów i sądów. Zza odległych budynków powoli wyłaniał się Urząd Miejski, w którym znajdowały się mniejsze oddziały. Julek wysiadł z tramwaju prosto na zimny, listopadowy deszcz. Wszedł do ciepłego wnętrza budynku, odnalazł odpowiedni oddział i tam się skierował.
- Czyli chce pan sprawdzić czy ten akt notarialny jest pana? - Zapytała niemiła pani w okienku.
-Tak.
-To dziękuję.
-Chwileczkę! Przecież nie jestem właścicielem tego domu, nie mam wuja o nazwisku Gotard, i co więcej moja mama, a tym bardziej ojciec nie ma brata!
-Panie, ja mam ciężki dzień i nie zawracaj pan głowy jakimś badziewiem. - Niemiła pani była jeszcze bardziej niemiła.
-Ale ja nie zawracam! – krzyknął. Bardzo niemiła pani spojrzała kolejny raz na akt notarialny
-Jest napisane w akcie, że właściciel działki na której znajduje się dom to Julian Gramski, na dowodzie widnieje takie samo nazwisko, nazwisko matki zgadza się z drugim członem nazwiska pana „wuja”. Co za tym idzie, jest pan właścicielem wyżej wymienionego domu.
A jeśli chodzi o autentyczność dokumentu, to muszę pana zmartwić, jest prawdziwy.
-Dziękuję! - niemiła pani przewróciła oczami i gapiła się, aż Julek opuści jej stanowisko. Zatem jeszcze tylko pięć okienek. I kuria. „Może przed dwudziestą drugą będę w domu,” pomyślał. Wbrew pozorom najwięcej czasu zajął mu nie dojazd, lecz użeranie się z coraz to bardziej niemiłym personelem urzędów. W szpitalu i kościele poszło szybko. Kuria z łatwością odnalazła dane i faktycznie Julek był w domu przed dziesiątą. Wszedł do windy, gdzie spotkał równie miłą co urzędnicy, sąsiadkę spod numeru 60. Po krótkim kazaniu o tym, jak to Pani Sąsiadka nie mogła kupić zwykłych pomidorów, tylko musiała kupować te większe, a następnie…I tu się winda zatrzymała. Julian z wielką ulgą wszedł do swojego mieszkania. Widok z okna był „dla odmiany” tak samo ponury jak rano. Chwycił za telefon, zadzwonił do swojego przyjaciela Andrzeja i opowiedział mu o wszystkim.
-Tak, za jakieś trzy tygodnie sprawdzą resztę… Nie wiem, nie mam pojęcia… Matka twierdzi że nie miała brata, ale potwierdziła, że dziadkowie zniknęli w tajemniczych okolicznościach… Nie wiem, jeżeli to wszystko faktycznie jest moje, to wreszcie wyjadę z tego miasta… Nie wiem… Może… Cześć.
Koniec rozmowy trochę poprawił humor Juliana. Dzień był męczący, więc szybko zasnął. Pozostawała jeszcze tajemnicza kartka zapisana dziwnymi znakami….