9 maja 2010

3



Sobota

Czerwony zdezelowany autobus mknął przez ciemne ulice Warszawy w kierunku Spółki Kurierskiej z o.o.  Godzina piąta dwanaście rano, temperatura odczuwalna wynosiła zero stopni Celsjusza, jednak Julek uważał, że jest dużo zimniej. Zmęczenie miał wypisane na twarzy, bolała go głowa, i w dodatku był dzisiaj obchód głównego przedstawiciela zarządu z centrali firmy. Za pół godziny będzie siedział za biurkiem i sprawdzał kolejne zlecenia. Między oknami autobusu co chwila migały pomarańczowe latarnie, za nimi brudne szare blokowiska. W niektórych oknach paliły się światła, ktoś wychodził z pokoju, ktoś zapalał lub gasił światło.
Po brudnej podłodze autobusu powoli przesuwały się światła latarni. Niebo powoli nabierało barwy ciemnego granatu, by za niespełna godzinę być całkiem szare, od chmur i padającego deszczu. Dzień zapowiadał się tak samo jak wczoraj: szaro, ciemno, pusto. W firmie panował kompletny chaos, każdy gdzieś biegał z papierami, kierownik wściekle machał rękami pokazując co w danej chwili kto ma robić. Obchód miał być o dziewiątej, a już była siódma. Atmosfera była tak gęsta, że gdyby  Julek miał nóż, mógłby przecinać powietrze.
                                                                                    ***
Oczywiste było, że komisja z obchodu dopatrzy się dziur w regulaminie i oczywiście przyczepi się do pracowników, no bo jak?  Za oknem deszcz dudnił w stalowy parapet, a sam Julian zastanawiał się nad dziwną kartką zostawioną mu razem z testamentem. Jednak długo się nie zastanawiał, bo wreszcie przyszedł jak zwykle spóźniony Czesiek.
-Czesio! – rzucił do Julka.
-No cześć! Co tam?
-Ano nic. Takie tam pierdoły. Do czego tym razem przywaliło się szefostwo?
-Dobre pytanie… Więc, odnaleźli błędy w regulaminie i jakieś niedopatrzenia ze strony magazynowych.  Ale jak ich znam, znaleźliby tysiąc innych rzeczy, do których możnaby się przyczepić .
-Ta… Święta prawda. No, a co u ciebie?
-Zdziwiłbyś się, ile może się przydarzyć szaremu człowiekowi w ciągu trzech dni.
-No co?
-Zgadnij...
-Wygrana w totka, po pijaku wziąłeś ślub z równie pijaną bogaczką, twój kot wyskoczył z okna?
-Blisko… Ale nie.
-Dobra, poddaję się. Więc co?
-Wiesz, gdzie jest Mirazów?
-Pojęcia zielonego nie mam.
-Łohoho! Nawet trafiłeś. W połowie drogi z Warszawy do Zielonej góry.
-A co to ma do rzeczy?
-To, że najprawdopodobniej jest tam mój dom i że akt notarialny przyszedł wraz z testamentem niejakiego wuja Gotarda Lipskiego…
-Te, czekaj. Przecież ty nie masz wuja.
-Właśnie…
-No niezłe jaja!
-Wczoraj nalatałem się po urzędach, akt notarialny jest prawdziwy, testament też… Sprawdzają mi genealogię i inne takie pierdoły. Za miesiąc ma się okazać, czy ten cały wuj to mój wuj, czy pomyłka. Niemniej zgadza się jedna rzecz, że kuzn jego ojca zaginął w czasie wojny. No i nawet mama coś wspominała, że był jakiś dziadek co to zniknął we Wrocławiu w czasie wojny. I ponoć ten dom należał do ojca tego co zniknął we Wrocławiu.
-Ciekawe…
-Najlepsze jest to, że data na znaczku pocztowym jest sprzed wojny. I w środku była kartka zapisana jakimiś dziwacznymi znakami.
-Jakimi? – nagle ożywił się Czesiek.
-Nie wiem. Jakby ci się chciało wpaść po pracy to sam zobaczysz. Takie kwadraty i trójkąty. Sam nie wiem.
-Spoko,  przy okazji cię podrzucę. Głupio, żebyś jechał godzinę autobusem, a ja całował klamkę przez pół godziny.
-Jesteś wielki.
-Spokojnie, to tylko ja.

I w ten oto sposób obaj siedzieli w mieszkaniu Juliana. Julek parzył herbatę, a Czesiek wpatrywał się w karteczkę z dziwnym pismem.
-Wiesz, ja biegły w tych sprawach nie jestem, ale zmartwię cię. To nie jest żaden starożytny tekst, pismo hebrajskie czy inne podobne „hieroglify”. – stwierdził Czesiek
-A co to jest twoim zdaniem?
-Wygląda to na jakiś szyfr.
-Ile słodzisz?
-Dwie. Ale zastanawiające są te pieczęcie na kopercie. Koperta nowa, Potwierdzenie zgonu najwyraźniej autentyczne… Sam nie wiem. Dziwna sprawa. A ten cały dom?
-Sam nie wiem. Jak ci mówiłem, mama nic nie wie o tym, żeby miała brata, ale to, że ojciec  jej dużo starszego kuzyna zaginął w czasie wojny…
-Mówiłeś, że to czyjś dziadek.
-A, tak. Wybacz zmęczenie. Tak czy siak jeszcze do nich zadzwonię. Kto wie, może jednak ten cały wuj faktycznie jest… Był z rodziny? No i że dom należał do ojca tego co zaginął, czyli dziadka kuzyna mojej mamy. I to by się zgadzało, bo kuzyn mojej mamy ma obecnie 60 lat. Jest od niej dwadzieścia lat starszy. Ale dlaczego przypisali go mi?
-A pieniądze?  To jest kupa kasy!
-Z tej całej fundacji, o której pierwsze słyszę.
-Faktycznie dziwna sprawa.

                                                                                   
Warszawa. Grudzień 2007.
Niedziela

Płatki śniegu z wolna opadały na ziemię.
Julian siedział z telefonem w ręce i rozmawiał ze swoją dawną znajomą.
-Czyli gdzie dokładnie jest? …  Rany! Kto by pomyślał!  Dobra, to się zgadamy. Agnieszka, normalnie cię kocham! Jesteś wielka.
Chwilę później zadzwonił do  Cześka.
-Słuchaj, Agnieszka mówi, że ten Mirazów jest piętnaście-dwadzieścia kilometrów od Zielonej Góry, duże miasto, takie jak Wrocław i że sprawdziła. W tym domu mieszkał do niedawna niejaki Gotard, jakiś potomek Lipskich, który zmarł. Miał córkę, która wyjechała za granicę. Dom od lat stoi pusty. Czasami kręci się tam jakiś Lipski, bezdomny, który twierdzi, że kiedyś mieszkał w tym domu, znał się ze zmarłym właścicielem. Po świętach tam pojadę, a na razie zamieszkam u Agnieszki. Może wreszcie się wyrwę z tej dziury!


Coś błysnęło mu w oku. To coś okazało się następcą poprzedniego dalszego ciągu który miał być nastąpiony. Nastąpił on więc i następować będzie... Jak to leży w naturze następujących ciągów dalszych ^^